Konrad Bartoszewski "Wir":
- Było jeszcze zupełnie ciemno kiedy 26 lutego 1943 roku po brawurowej akcji "Selima" zostałem uwolniony. Po opuszczeniu posterunku natychmiast udałem się do rodzinnego domu. Matka czekała i powitała mnie z wielką ulgą. Wiedziała o przygotowaniach do odbicia i ze wzmagającym się z każdą minutą niepokojem oczekiwała wyników podjętej akcji. Bardzo denerwowała się słysząc nocne strzały. Była wzruszona i nieświadoma powagi sytuacji i zagrożenia w jakiej wszyscy się znaleźliśmy. Prosiłem żeby namówiła ojca do szybkiego opuszczenia miasta. Jak się za kilka godzin okazało, ja także nie do końca zdawałem sobie sprawy jak konieczny był pośpiech. Ponieważ nie wiedziałem jak dalej potoczą się wypadki, chciałem przygotować się na wszelkie ewentualności. Wyszedłem z chłopcami żeby ostrzec mieszkańców. Poszliśmy na miejsce ukrycia broni, stad pod młyn Kraczki gdzie wyznaczyłem miejsce zbiórki. Tam miałem wydać dalsze rozkazy i zaraz wrócić do domu. Najpierw usłyszeliśmy, narastający z oddali warkot samochodów dopiero za kila minut w półmroku dostrzegliśmy jadące szosą zwierzyniecką w stronę Józefowa niemieckie samochody. Nie dojeżdżając do miasta zatrzymały się przed mostem w Margolach. Z samochodów wyskakiwali żołnierze rozpraszając się z wyraźnym zamiarem otoczenia miasta kordonem. Była szarówka mroźny poranek, godzina wpół do piątej. Z jednej strony cieszyłem się że koledzy odbili mnie i "Korsarza" z posterunku policji, z drugiej martwiłem o los najbliższych. Moje przeczucia były jak najgorsze. Do miasta już nie mieliśmy powrotu. Było nas niewielu. Chłopcy oczyścili wydobytą z ukrycia broń, ruszyliśmy w stronę lasu. Niepewność losu pozostawionych rodzin niepokoiła także pozostałych żołnierzy. Wyszliśmy na wzgórza biegnące wzdłuż Józefowa. Leżąc na szczycie wzgórza przy opadającej szadzi, widzieliśmy Józefów otoczony kordonem Niemców. W samym miasteczku ożywiony ruch. Niemcy wypędzali z domów ludność prowadząc w kierunku rynku.
Zbigniew Jakubik "Marek":
- Policjanci odprowadzają mnie do "Domu Ludowego". W dużej sali na piętrze Ukraińcy oddzielają kobiety od mężczyzn. W pomieszczeniu panuje nieznośny tłok. Po około godzinie na salę weszło kilku gestapowców i szupowców. Jeden z nich podniesionym głosem odczytał listę, słyszę znane nazwiska. Lista jest ścisła, pomyślałem że ktoś musiał ich dokładnie poinformować. Zaczynają sprawdzać dokumenty. Wyciągam kenkartę i legitymację służbową Urzędu Drogowego, świdrują mnie wzrokiem i każą iść razem z innymi. Wychodzę na zewnątrz. Obok drzwi zauważyłem rodziców "Wira". Dostrzegłem w ich twarzach bezradność i rezygnacje, żałość ściskającą serce, a mimo to spokój bijący od tych skurczonych postaci. Zgromadzonych przed budynkiem mężczyzn ustawiono w trzy kolumny. Zaczęły podjeżdżać samochody, kordon Niemców podwoił się. Do samochodów wsiadają popędzani przez policję młodzi chłopcy i dorośli mężczyźni.
Konrad Bartoszewski "Wir":
- Przez lornetkę dostrzegam ustawione rzędem samochody ciężarowe, bardziej domyślam się niż widzę że będą wywozić ludność zgodnie ze stosowaną okupacyjną metodą odpowiedzialności zbiorowej. Czuję się współodpowiedzialny za los tych ludzi. To straszny przygniatający ciężar. Z podświadomości wyrzucam powracającą z uporem myśl co z matką, ojcem, siostrą? W myśli rozważam możliwość ataku na Niemców. Jest nas kilku, w przypadku niepowodzenia Niemcy mogliby rozstrzelać wszystkich zatrzymanych. Pomimo że wszyscy myślimy o tym samym leżymy w milczeniu wpatrzeni w józefowski rynek.
Zbigniew Jakubik "Marek":
- Kiedy zaczęli załadowywać kolumnę, w której stałem, nagle z mojego szeregu wyszedł naczelnik poczty Gradowski i coś z cicha zaczął tłumaczyć Niemcom. Kapitan Schupo wysłuchuje go, i przyzwalająco machnął ręką. Gradowski natychmiast znika za murem spółdzielni. Postanowiłem i ja wykorzystać jak mi się wydawało swoją szansę. Błyskawicznie wyszedłem jeden krok przed szereg i milcząco wskazałem ręką kapitanowi na opaskę pracownika drogowego na moim ramieniu. Jakiś szupowiec pyta mnie po polsku - Czego chcesz bandycka świnio! Zacząłem szybko tłumaczyć że jestem zamiejscowy, z Biłgoraja a w Józefowie znalazłem się przypadkowo. W tym czasie podszedł również pan Gajewski z biletem kolejowym w ręku i tłumaczył, że jest z Aleksandrowa. Kapitan przejrzał dokumenty i postanowił nas chwilowo zwolnić, przekazując wraz liczną grupą przybyłych na jarmark furmanów pod nadzór rosłego żandarma. Żandarm lewą rękę miał na temblaku w prawej ściskał grubą pałkę. Ponieważ nie wszyscy znali język niemiecki przy pomocy swojej pałki ustawił nas w dwójki i odprowadził na plac pod spółdzielnię. Załadowane mężczyznami samochody ustawiono jeden za drugim na ulicy Piłsudskiego. Teraz Niemcy zaczęli wypędzać z budynku kobiety z dziećmi, i starców ustawiając ich na miejscu mężczyzn. Kapitan Schupo wolnym krokiem podszedł do rodziców i siostry "Wira" nakazał im wstać i ustawić się przed budynkiem na rumowisku po budkach żydowskich. Na rozkaz Niemca kilkunastu Ukraińców karnie stanęło w odległości około 10 metrów naprzeciw skazańców z karabinami gotowymi do strzału. Krzyk, płacz kobiet i dzieci przeradza się w powszechny lament, matki zakrywają dzieciom oczy i same odwracają oczy od tego strasznego widoku. Kapitan podniósł rękę do góry. - Ruhig! Ruhig! - wrzeszczą szupowcy. W ciszę wbijają się tłumaczone przez jednego z żandarmów słowa kapitana - skazani są dla przykładu. Za chwilę zostaną rozstrzelani za bunt, za gwałt na osobach niemieckiej policji… jeśli zdarzy się coś podobnego, każdego bandytę spotka podobny los. Ojciec "Wira" drżącymi rekami objął żonę i osiemnastoletnią córkę w ostatnim pożegnalnym uścisku. Padła komenda: - Feler! Nierówny huk salwy. Do leżących na ziemi ciał podszedł kapitan z wyciągniętym pistoletem, nachyla się nad ofiarami i kilka razy strzela im w głowy. Zaległa straszna cisza, stokroć wymowniejsza i boleśniejsza niż najgłośniejszy lament. Niemcy dają rozkaz rozejścia się.
Konrad Bartoszewski "Wir":
- Dostrzegam wyjeżdżające samochody w stronę Zamościa. Równocześnie Niemcy zaczęli ściągać kordon. Z miasta wąskimi uliczkami, prowadzącymi w pola, na okoliczne wzgórza i lasy, wymykali się przerażeni mieszkańcy. Dostrzegam biegnącą ścieżką wystraszoną młodą kobietę, łzy spływały jej po policzkach. Poznała mnie. W kilku słowach opowiedziała mi wszystko. Stało się. To co przez kilka godzin uporczywie cisnęło mi się do mózgu okropnym przypuszczeniem - stało się. Rodzice i siostra nie żyli.
Relacje zostały opracowane w oparciu o materiały inż. Jerzego Jóźwiakowskiego.